• Uczniowskim piórem III ( 2010/ 2011)

        • Uczniowskim piórem III - baśnie, opowiadania



           

           

           

          Takiej baśni nikt wcześniej nie napisał...

          2010/ 2011

          Kinga Adamska

           

          Niech mają swoje miejsce

              Pewnego dnia dziewczynka o imieniu Dominika poszła z mamą na zakupy, aby kupić strój na bal karnawałowy. Weszły do sklepu „Miss Ciuszek” i od razu Donia zaczęła szukać odpowiedniej sukienki. Mama powiedziała jej, żeby sama wybrała sobie kreację i oddaliła się w inną część marketu.

          Nastolatka zauważyła piękną, fioletowo-żółtą balową suknię. Od razu wzięła ją i poszła do przymierzalni. Niestety, spojrzała w lustro i nie spodobała się jej. Porwała do przymiarki drugą, trzecią, czwartą… aż w końcu spostrzegła, że zrobiła wielki bałagan. Kiedy chciała się wymknąć z przymierzalni, usłyszała jakieś szepty dobiegające z sąsiedniej kabiny:

          -       No widzisz,  jacy ci ludzie są niekulturalni. Wczoraj jedna dziewczyna rzuciła mną  a nawet przydeptała – oświadczyła sukieneczka.

          -       To jest coś okropnego! Sama czuję jeszcze na sobie zagięcia – pożaliła się spódniczka.

          -       To jeszcze nic, przerzucają nami z półki na półkę – dodały spodnie.

          Dominika, gdy to usłyszała, bardzo się zawstydziła. Uświadomiła sobie, że sama porozrzucała  ubrania. Pomyślała, że podejdzie do nich i spróbuje porozmawiać:

          -       Dzień dobry – rzekła – czy to prawda, że niektórzy ludzie rzucają wami?

          -       Dzień dobry. Tak to prawda, dziewczynko – odpowiedziała ze smutną miną sukienka.

          -       A czy dałoby się to zmienić?

          -       Nie wiem, ale jeśli byś nam pomogła, to myślę, że tak – odpowiedziała spódnica.

          -       Mam pewien pomysł. Przygotuję kartki z napisem: „PROSZĘ NIE RZUCAĆ UBRANIAMI, TYLKO UKŁADAĆ JE NA   WŁAŚCIWE MIEJSCE”. Co wy na to? – zapytała.

          -       To dobra myśl! – wykrzyknęła uradowana spódnica.

          -       Przyjdę tutaj jutro z plakatami. To do zobaczenia.

          Zanim udał się w umówione z mamą miejsce, pobiegła do raz jeszcze do przymierzalni. Zebrała delikatnie sprawdzane wcześniej przez siebie ciuszki i odniosła we właściwe miejsce.

          Następnego dnia Dominika znowu pojawiła się w sklepie „Miss Ciuszek”.     Poprosiła panią ekspedientkę, aby rozwiesiła jej plakaty. Kobieta z początku okazała 

          zdziwienie, obawiała się, że to może być jakiś dowcip. Jednakże kiedy przeczytała o co chodzi, z radością zgodziła się.

          Nastolatka przyznała się też, że założyła z koleżankami Klub Ochrony Ubrań i mają zamiar rozpropagować wśród klientów różnych sklepów podstawowe zasady savoir - vivreu dotyczące zachowania podczas zakupów. Zaczynają od młodocianych, ale nie mają zamiaru oszczędzać dorosłych…

                   Kiedy odchodziła od lady, usłyszała wesołe głosiki:

          -       Hura, nareszcie ktoś nas docenił! – zachichotały ze szczęścia ciuszki.

          -       Co za ulga – westchnęły sąsiadki torebki.

          -       Uwaga! Zabawimy się w głuchy telefon i przekażemy tę nowinę wszystkim -  oznajmiły pantofelki.

          W tym momencie dziewczynka odwróciła się i spojrzała w stronę gadułek, ale nie dostrzegła nic niezwykłego. Za pozwoleniem personelu powiesiła w kilku miejscach plakaty z apelem do klientów. Na głównej witrynie sklepu do dziś widnieje napis:

          Uszanuj Miss Ciuszek i jej rodzinę –  niech wszyscy mają  swoje miejsce.

          *

          Zapytacie zapewne, co z karnawałem. Otóż, Dominika wróciła do pierwszego wyboru i dzięki swej fioletowo – żółtej kreacji  została królową balu.

           

          ***

           

          Monika Pacyga 

          Sumienie

          Gdzieś w pewnym mieście, jak zwykle o poranku, przebudziła się  dziewczynka o imieniu Liza. Spojrzawszy na zegarek, obróciła się na drugi bok i próbowała zasnąć. Jakieś dziwne odgłosy nie dawały jej jednak spokoju …

          „Cóż to za piski dochodzą spod mojego łóżka” – pomyślała zirytowana. Skoczyła na równe nogi i przerażona pobiegła do pokoju rodziców.

          -       Mamuś, tato, ratujcie! – krzyknęła.

          -       Co się stało, kochanie! – zapytali nieco zdziwieni.

          -       W naszym domu są chyba myszy.

          -       Jak to myszy? Jest jeszcze tak wcześnie, coś ci się chyba przyśniło – rzekła,  ziewając, mama.

          -       Połóż się i spróbuj zasnąć – dodał czule tatko.

          Liza niepewnym krokiem ruszyła  na powrót do pokoju. Najpierw stanęła za drzwiami, przyłożyła doń ucho i… nie słysząc już żadnych dźwięków, weszła do środka (jednakże z lekką niepewnością). Ledwo  położyła się, zamknęły jej się oczy i  z ulgą weszła do krainy snu.

           

          ***

          Tymczasem pod jej łóżkiem toczyła się kłótnia między… skarpetkami: Lewusiem i Prawusiem. Kolejny raz sprzeczali się o kolejność ich założenia przez Lizę. Próbowały je rozdzielić Geterki i Rajstopki.

          Naraz ktoś krzyknął:

          -       O co wy się w ogóle kłócicie?

          -       Mnie pierwszego dziś Lizunia założy na stópkę ! – wykrzyczał Prawuś.

          -       Nie, bo mnie – sprzeciwił się Lewuś.

          -       Nie rozumiemy, co to za różnica – oświadczyły Geterki.

          -       No jasne, bo ciebie, przepraszam, was  zakłada naraz – dodały skarpetki.

          -       Niezupełnie, też musi zacząć od którejś nogawki – wyjaśniły spokojnie.

          -       Tak, tak, Geterki,  ale ty, no dobra wy, jesteś zawsze w liczbie mnogiej, zawsze razem! – wykrzyczały skarpetki z niewielką zazdrością. – Spodnie, rajstopy, getry, kto by je zrozumiał – wyszeptały już do siebie.

           

          ***

          Sprzeczka trwałaby zapewne nieprzerwanie, tymczasem jednak  zadzwonił budzik - wybiła ósma. Dziewczynka wstała, sięgnęła po skarpetki, ubrała je tak szybko, że nie wiadomo -  którą pierwszą.

           Zastanawiacie się pewnie, dlaczego skarpetki leżały pod łóżkiem, a nie na przykład w szufladce komody? Otóż, nasza bohaterka była, niestety,  wielką bałaganiarą... Cóż, wróćmy do niej.

          Liza właśnie wybiegła do szkoły. Spieszyła się, bo  na 1. lekcji miała wf. Gdy przebierała buty na  szkolne tenisówki, usłyszała:

          -       Patrzcie,  ona ma dziurawe skarpetki! – zachichotał Szymon.

          -       A czujecie ten zapach? – dodała Zuza.

          -       Odczepcie się ode mnie ! – krzyknęła, tamując łzy, Liza.

          To nie pomogło. Cały dzień wszyscy naśmiewali się z niej. Wróciła do domu bardzo smutna. Poszła prosto do swojego pokoju. Gdy nacisnęła klamkę, usłyszała szepty :

          -       Marzę o zwykłym praniu – westchnął podkoszulek.

          -       Ja  z siostrą chętnie pofruwałabym w  słoneczku  na suszarce – oznajmiła podkolanówka.

          -       A my ciągle jesteśmy bez pary – skarżyły się skarpetki.

          -       Ale wstyd, ona o nas w ogóle nie dba – wyznały rajstopy z podwójnymi oczkami.

          „No tak, mają rację, muszę coś z tym zrobić !” – pomyślała dziewczynka. Kiedy weszła do pokoju, zrobiło się cicho. W głowie kręciła się jedna myśl: „Nie, ja chyba zwariowałam, to niemożliwie, nie ma takiego czegoś jak gadające ciuszki”. Następnie z całych sił uszczypnęła się w ramię. Nic nie pomogło – ból uświadomił jej, że to chyba dzieje się naprawdę.  „Zmienię się, naprawdę się zmienię. Jeszcze zobaczą, że umiem zadbać o siebie”- pomyślała tak sobie w duchu i…

          Rozmyślania dziewczynki przerwało pukanie do drzwi wejściowych.  Zbiegła na dół. Otworzyła je i zobaczyła dziwnego człowieka. W pierwszej chwili przestraszyła się,  ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała:

          -       Dzień dobry, jestem głodny czy mógłbym prosić o kromkę chleba, szklankę wody i o możliwość skorzystania z   łazienki? Nie mam domu…  - urwał.

          Liza, w pierwszym odruchu, chciała zamknąć wejście, ale po krótkim zastanowieniu, uznała, że mama na pewno pozwoliłaby temu człowiekowi rozgościć się na małą chwilkę. Wpuściła go do środka, zaprowadziła do łazienki a sama zrobiła gościowi herbatę i poczęstowała kanapkami. Postanowiła zapytać go, jak sobie radzi  i tak właśnie zrobiła. On odpowiedział jej skromnie:

          -       Nie mam ciekawego życia, całe lata, od dziecka tułam się. Nigdy nie miałem własnego domu, a jeśli czasami zdarzyło mi się znaleźć jakiś kąt, to tylko na chwilę – szybko mnie wyrzucano, zapominano o mnie.

          W tym momencie Lizie zrobiło się przykro, że ona tak zaniedbuje to, co ma. Spojrzała na człowieka, który po prostu nie ma własnego pokoju, kuchni , łazienki… Teraz dotarło do niej, że to co posiada, to wielki skarb .

          -       Przepraszam, jeżeli mogę, bo właściwie nie zapytałam, jak pan się nazywa, mogłabym wiedzieć??

          -       Nie jestem nikim więcej jak… twoim sumieniem, tak właśnie wygląda twoje wnętrze – jest brudne, zaniedbane i nie ma w nim miejsca dla porządku i ładu.

          -       Jak to , to niemożliwe!

          Liza przetarła oczy i kolejny raz spojrzała  w stronę bezdomnego, ale…

          -       Gdzie pan jest ? Proszę pana! – wykrzykiwała.

          W pokoju rozległo się  tylko jakby ciche echo: „SUMIENIE, SUMIENIE,SUMIENIESUMIENIE, SUMIENIE,SUMIENIE, SUMIENIE,SUMIENIE …

          Jeszcze tego samego dnia poprosiła babcię  o zacerowanie skarpetek, a sama zabrała się do uprania już zacerowanych. Z biciem serca udała się do swego pokoju i zabrała się do sprzątania wielkiego bałaganu.

           „To się nie uda! Nie, nie, musi się udać!” – krzyczała, motywując się do uporządkowania tego, o co przez wiele lat nie dbała. Trochę zmęczona postanowiła odpocząć. „Położę się na chwilkę” – pomyślała i …

          Przyśnił jej się  tajemniczy bezdomny. Patrzył na nią dumnym a jednocześnie pogodnym, radosnym wzrokiem i co pewien czas powtarzał: „Sumienie – to twój przyjaciel -  nigdy cię nie opuści. Pozwoli ci odróżniać dobro i zło, oceniać postępowanie własne i innych”.

           

           

          ***

           

           

          Edyta Wilczek

          Dobre słowo

              Dawno, dawno temu istniała gdzieś piękna kraina o nazwie Stworkolandia. Żyły tam istoty o zgrabnych, okrągłych główkach, z których odstawały zakręcone czułki służące im  jako uszy. Wszyscy w tej krainie byli bardzo uprzejmi,   pogodni, o zawsze uśmiechniętych twarzach.

          Państwo ich było bardzo maleńkie, ponieważ każdy Stworek liczył zaledwie około piętnastu centymetrów wzrostu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie sąsiednia kraina Złolandia – ojczyzna Złoludków. Pozornie z wyglądu przypominały Stworki, różniły się tylko jednym – były niedobre ( co widoczne było przede wszystkim w ich  chłodnym, pozbawionym uśmiechu wyrazie twarzy).

          Od lat chciały sprowadzić mieszkańców sąsiedniego kraju na  drogę zła i zawładnąć ich państwem. Do tej pory za każdym razem kończyło się to tylko próbą, dopóki w Złolandii nie pojawiła się z dalekiego zachodu wiedźma. Przybyła na wezwanie króla Zła po to, żeby zniszczyć dobro Stworkolandii . W zamian zażądała czterdzieści sztabek złota.

          Władca przystał na jej warunki a wtedy czarownica  machnęła cztery razy swoją magiczną różdżką, wypowiedziała zaklęcie:  „Złorobićbum” i stało się! Wszystkie istoty na tej ziemi pogrążyło zło, oprócz jednej Stworki, która ukryła się w skrzyni z lekkiego cedrowego drewna o niezwykle szlachetnym zapachu. Jej wielkość oraz nasycenie żywicą sprawiały, że żadne, najgorsze nawet słowo, nie mogło jej dosięgnąć ani przedostać się do środka. Los Stworkolandii zależał teraz tylko od Śmieszki, bo tak właśnie miała na imię nasza bohaterka. Żeby jednak odwrócić czar, musiała zdobyć inną skrzynię -  rozpoznania dobra i zła. Ta była ukryta na szczycie Pozytywnej Góry, której strzegłElf - Dobroduszek.

           Śmieszka nie miała  na co czekać, więc od razu wyruszyła w drogę. Pozostał jednak  jeszcze jeden problem -  jak przemknąć się niepostrzeżenie przez Złolandię (było to konieczne, by dotrzeć do Pozytywnej Góry). Na szczęście miała ze sobą czapkę znikajkę, która pomagała jej, w niebezpiecznych sytuacjach, stawać się niewidzialną, gdy tego zapragnęła (był to urodzinowy prezent od babci).

          Stworka użyła więc znikajki i teraz bezpiecznie pokonywała krainę wroga. Na swojej drodze spotkała wiele Złoludków, ale oni nie zdawali sobie sprawy z jej obecności. Pokonywała też  rwącą rzekę, ponieważ most został, jak podejrzewała, specjalnie zniszczony. Niestety, zapomniała, że gdy zmoczy czapkę w wodzie,  ta traci swą moc.

          Dalej Śmieszka, zupełnie nieświadomie,  szła już widoczna. Dostrzegło ją kilku Złoludków, a kiedy się zorientowała, zaczęła uciekać. Towarzyszyła jej tylko jedna myśl: „Gdzie się  schronić?” W tym właśnie momencie zbliżył się do niej jeden ze Złoludków. Z przerażenia zasłoniła twarz i usłyszała szept:

          -        - Ciii – wypowiedział nieznajomy. – Chodź za mną, wszystko ci wytłumaczę.

          Okazało się, że pomógł jej Miarek - mieszkaniec Złolandii, który niegdyś został porwany ze Stworkolandii, a  Złoludki próbowały go wychować na własnego syna. Miał on jednak dobre serce i ono nie pozwoliło mu całkiem zapomnieć o tym, że jest Stworkiem. Postanowił towarzyszyć Śmieszce  w dalszej drodze. Dzięki jego pomocy udało im się opuścić Złolandię i stanęli u podnóża góry.

          Pierwszą przeszkodą jaką napotkali była osada Gigantów . Gigantolandia okazała się bardzo rozległą krainą, gdyż jej mieszkańcy mają przeciętnie około piętnastu maximetrów wzrostu. Śmieszka i Miarek poruszali się bardzo ostrożnie. Wystarczyłaby bowiem chwila nieuwagi i mogliby zostać rozdeptani przez kilkutonowego Giganta. Na szczęście, mieszkańcy tej krainy byli pozytywnie nastawieni do przybyszów (podobnie jak niegdyś Stworki).

          Przyjaciele z wielkim trudem zostali usłyszani przez dziecko jednej z rodzin owej krainy. Gigantuś, bo tak miał na imię młodociany mieszkaniec, wziął ich na swoją dłoń i przeniósł przez cały kraj. Stworki nie musiały się obawiać niebezpiecznych zwierząt oraz zaoszczędziły sporo czasu i energii. Olbrzym szedł z nimi całą noc, a o świcie zatrzymał się na skraju polany, gdyż dalej nie wolno mu było iść.

          Zaczynała się tam kraina Miniludków - mierzących  średnio piętnaście minimetrów. Teraz to nasi bohaterowie musieli uważać, by nie rozdeptać małych mieszkańców. Byli całkiem pewni, że tutaj nic im się nie stanie - niestety, pomylili się! Całą  drogę       Miniludki  gromadami dokuczały im -  szczypały, drapały, a nawet gryzły. Na szczęście, droga była bardzo krótka (około stu stworkowych kroków) i szybko pomachali na pożegnanie natrętnym mieszkańcom Minilandii.

          Zmęczeni wędrowcy byli już naprawdę blisko. Pozostało tylko odnalezienie Elfa, który strzegł skrzyni rozpoznania dobra i zła. Kiedy wspinali się pod górę, coraz mocniej opadali z sił. Już dostrzegli szczyt, ale… po kilku ziewnięciach zapadli w głęboki sen.

           Obudziły ich dopiero wyśpiewane słowa: „ Ach śpij , bo nocą, wszystkie gwiazdki się na niebie złocą…”

          -        - Co to?  - wykrzyknęli jednocześnie.

          -        - Nie co to, ale kto to? Jestem opiekunem skrzyni, której chyba szukacie, nieprawdaż ? – odezwał się ze śmiechem Elf.

          -        - Przepraszamy, Dobroduszku, czy pozwolisz nam otworzyć skrzynię.

          -        - Oczywiście, jeśli tylko udowodnicie mi,  że macie czyste serca.

          -        - Jak mamy to zrobić?

          -        - Wystarczy dotknąć mojej czarodziejskiej różdżki i wypowiedzieć dobre słowo…

          -        - Tego uczyła mnie moja babcia ! – znowu wykrzyknęli oboje, przerywając jednocześnie wyjaśnienia Dobroduszka.

          -        - Uczyła was też zapewne, że nie należy nikomu wpadać w słowo.

          -        - Przeeprraszaamy!

          -        - Przyjmuję przeprosiny. Słuchajcie dalej. Gdy różdżka wystrzeli iskry koloru  zielonego -  skrzynia sama się otworzy. Jeśli zaś kolor iskry będzie czerwony, zostaniecie na zawsze uwięzieni.

          Śmieszka nie obawiała się, lecz Miarek miał wątpliwości, czy jego serce jest na tyle dobre, by różdżka go ocaliła. Postanowił jednak zaryzykować dla dobra swoich rodaków. Razem ze Śmieszką, pełni nadziei, podali sobie dłonie i wyrzekli słowo: „Dziękuję”. 

          Zaledwie zbliżyli swe ręce do tajemniczej różdżki a zobaczyli zielone iskry i otwierające się wieko skrzyni. W tym samym momencie  w Stworkolandii znowu zapanowało dobro. Misja zasadniczo dobiegła końca, ale z pewną niespodzianką…

          Otóż za sprawą Miarka – jako, że przez jakiś czas był mieszkańcem Złolandii – i jego kraina odczuła podmuch dobiegający z Pozytywnej Góry.

          Pamiętajcie – dobre słowo – to działa!

           

          ***

           

          Opowiadanie

           

          Weronika Grygierzec

           

          Magiczny Kamień

              Zaczynało się lato. Mieliśmy wyjechać do Włoch. A teraz proszę! Siedzimy nad ciepłym, greckim morzem. Anka pluska się w wodzie, mama się opala, a tata pobiegł do bufetu po zimny sok. Jak to się stało? No cóż …

                   Wszystko było zaplanowane  i nagle BUM! We Włoszech wybuchła jakaś epidemia -  ma .. me … mego .. coś tam. Babcia zaproponowała Grecję. O, matko! Mama zgodziła się pierwsza, potem uległ tato. No i musieliśmy  wyjechać.

          Ach, ja z tego pośpiechu zupełnie zapomniałam się przedstawić. Mam na imię Diana. Mama Elżbieta jest na urlopie wychowawczym (opieka nad mojąsiostrą Anią). Anka ma 2 lata i 2 miesiące. Tato – to Jan, zwany Jankiem lub Jańczakiem, ponieważ lubi „Pana Samochodzika”.

                   Zaczęłam się nudzić. Poczułam nieodpartą, nieco dziwną ochotę na spacer brzegiem morza. Ruszyłam i …nagledostrzegłam w wodzie coś wyjątkowego. „Muszę to wyłowić” - pomyślałam. E… to tylko kamień. Ale jaki!!! Cały błyszczący,  jakby bursztyn, aletrochę inny -  takijakiś różowy.

          -       Wracamy do domu – zakomenderowała mama.

          -       Jeszcze chwilkę, mamusiu – poprosiła Ania.

          Myślę, że  Anka jest bardzo mądra jak na swój wiek. Gada, gada, gada,  po prostu bez endu.

          -       Mamo! Ja już się przebrałam! – krzyknęłam i pospiesznie schowałam kamień do kieszeni.

          Zanim to jednak zrobiłam, popatrzyłam chwilę na niego. Błysnął tak jakoś magicznie. „Coś w tym chyba jest” – zadumałam się.

          -       No, wracamy ! –  oznajmił tato.

          -       Mamo! Klapek mi wpadł do morza! – marudziła Mała, chcąc wydłużyć do maksimum możliwość zabawy .

          -       Anka, dość tego! – wykrzyknęli jednocześnie rodzice.

           „Całe szczęście, że nikt nas nie rozumie, dobrze być czasami cudzoziemcem” – pomyślałam  w duchu.

          -       No i gdzie jutro jedziemy? – zapytałam bez przekonania.

          -       Dianuś! A co powiesz na Monastiraki, Attiki i Agorę?

          -       Dobra, ale kupimy lody cookisowe?

          -       A mamy inne wyjście?


          Tramwaj powoli wtoczył się na przystanek. Mnóstwo ludzi wsiadało i wysiadało.

          -       Mamo? Dlaczego ten tramwaj tak wolno jedzie? – zaczęła marudzić siostrunia.

          -       Nie wiem, Aniu.

          „Bardzo by m chciała, żeby ten tramwaj jechał szybciej „ – pomyślałam.

          No i wtedy się zaczęło! Kamień dziwnie zabłysnął w mojej kieszeni, a tramwaj gnał jak szalony. Anka zaczęła piszczeć.

          -       Co się dzieje? – zapytała nieco przerażona  mama.

          -       Nie mam pojęcia! – krzyknął zdezorientowany tato.

          „Jedź wolnej! Jedź wolniej, proszę!”  – modliłam się w duchu. I stało się tak, jak przed momentem, kamień tajemniczo zabłysnął. Tramwaj zwolnił.

          -       Co to było? – zapytała Anusia.

          -       Hmmmm …. – tylko tyle udało się tacie z siebie wydusić.

          -       Ale było to dziwne, prawda, Danusiu? Takie magiczne, co? – zagadnęła mama.

          -       Tak, masz rację, mamuś – odpowiedziałam z powagą.

          „Next stadion Thisio” – z zadumy wyrwał nas głos płynący z głośnika.

          -       Wysiadamy – wydał komendę tatko.

          -       O’key  ! – krzyknęłyśmy zgodnie z Anką.

          Nadchodzący wieczór rozpoczął się, jak zwykle, całkiem normalnie:

          -       Dziewczynki pora spać! – powiedziała mama.

          -       Dobrze, mamusiu. Ała! Mamo, Anka ugryzła mnie w nogę!

          -       Aniu, nie wolno gryźć Diany!

          -       Sorry!

          -       Anka!

          -       No dobra …. Przepraszam!

          -       Och! Jak ja bym chciała mieć psa obronnego –  bez namysłu zwerbalizowałam na głos swoje obecne pragnienie.

          Kamień  znowu zabłyszczał. Przy moim łóżku ni stąd ni zowąd pojawił się sporych rozmiarów wilczur. Warczał, wył groźnie. Miałam wrażenie, że chce mnie pożreć.

          -       Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa ! – zaczęłam wrzeszczeć.  – Mamo!

          -       Co się sta …. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! Co? Co? Co? CO TO JEST? – przestraszona mama oparła się o ścianę i wskazała na zwierzaka.

          -       Nie wiem.

          „Zniknij, zniknij, zniknij … proszę!” – powtarzałam w duchu. Pies wydał ostatnie, przerażające „hauu” i zniknął jak zaczarowany.

          -       To zdecydowanie nie było normalne, to było więcej niż dziwne – powiedziała mama.

          -       O, taaak! Co tu się dzieje dziewczynki? Macie z tym coś wspólnego? – tato potwierdził niepokój mamy.

          Anka siedziała, trzymając w buzi  jeden z palców swej nóżki, dziwnie spoglądając na pozostałych członków rodziny. Jej wygląd dawał do zrozumienia, że ona w tym swoich palców nie maczała.

          -       Jutro wyjeżdżamy – powiedziała mama,  chcąc odbiec od tematu psa – Macie pomysły na dzisiejszy wieczór?

          -       Może pojedziemy nad morze? – zapytał tata.

          -       Och tak, mamo! Pojedźmy! – poprosiłam.

          -       Myślę , że to dobry pomysł – odpowiedziała mama.

          W tramwaju nikt się do siebie nie odzywał. Ania żuła gumę, wyglądając przez okno, mama czytała książkę, a tata myślał nad czymś bardzo mocno. Kiedy wreszcie dojechaliśmy na stację, okazało się, że mama zapomniała spakować strojów kąpielowych.

          -       No trudno! – powiedziała. – Dziewczynki, chodźcie podwinę wam sukienki tak, żeby się nie zmoczyły. Tata ma krótkie spodenki, więc jemu nie grozi zamoczenie.

          Wskoczyłyśmy z Anką do morza. Chlapałyśmy się cały wieczór. Nagle przypomniałam sobie o kamieniu. Przecież  on cały czas jest w mojej kieszeni! Szybko to sprawdziłam. Uf! Znalazł się.

          Powoli wzięłam go do ręki i w tej samej chwili zostałam popchnięta  do wody. Kamień wypadł mi z ręki i zobaczyłam  tylko jak spada na dno. Wynurzyłam się i krzyknęłam do taty:

          -       Tato! Mój magiczny kamień spadł na samo dno!

          -       Córeczko,  źle się czujesz?- zapytała mama. – To pewnie dlatego , że tak długo siedzisz w wodzie. Aniu, wychodź, wracamy do domu!

          Kiedy wychodziliśmy z plaży, zobaczyłam falę, która błyszczała tak jakoś na różowo. Już chciałam coś wykrzyknąć, ale się powstrzymałam. Wiedziałam, że i tak nikt mi nie uwierzy.

          No cóż, nie ma co uprzedzać się do wakacyjnych planów. Może być całkiem magicznie.

           

           

           

           

           

           

           

           

    • Kontakt

      • Zespół Szkolno-Przedszkolny Szkoła Podstawowa w Kaniowie
      • (32)215-73-23 fax: (32)215-73-23
      • Zespół Szkolno-Przedszkolny Szkoła Podstawowa w Kaniowie, ul.Batalionów Chłopskich 15 43 - 512 Kaniów Kaniów Poland
    • Logowanie